Życie Jarosława Iwaszkiewicza jest intrygujące. Jakiś czas
temu czytałam książkę napisaną przez jego prawnuczkę, Ludwikę Włodek (jej
recenzję możecie przeczytać tutaj). Z niekłamanym zainteresowaniem sięgnęłam więc
po „Rzeczy…”. Książka zawiera mnóstwo ciekawych anegdot związanych z pisarzem i
to zdecydowanie jej największa zaleta. Natomiast forma całkowicie mnie
rozczarowała. To przeplatane refleksje autorki z opisami miejsc i przedmiotów
bliskich Iwaszkiewiczowi, z relacjami sytuacji z życia artysty (często prawdopodobnymi).
Przyznam, że taka forma całkowicie wytrącała mnie z rytmu. Zabieg sam w sobie
jest ciekawy, ale takiej książki nie czyta się dobrze.
Pretekstem do powstania kolejnych rozdziałów są przedmioty
związane z autorem i to wokół nich osnute są opowieści. Autorka nie boi się
trudnych tematów - pisze o kochanku Iwaszkiewicza, o jego relacjach z żoną Anną,
o rodzinie, przyjaciołach czy znajomych. Tym, co najbardziej mnie zaintrygowało,
była historia pobytu Iwaszkiewicza na placówce dyplomatycznej, które to wydarzenie zbiegło się
z chorobą żony. Z ciekawością przeczytałam również o perypetiach Stawiska po śmieci
poety. Iwaszkiewicz chciał, żeby w jego domu otwarto muzeum. To, w jaki sposób
władze podeszły do tematu, zaszokowało mnie. Rozpoczęto od wielkiego remontu.
Zmieniono tak wiele, a przecież muzeum mogłoby jeszcze więcej zyskać, gdyby niczego
tam nie zmieniono. Także teren wokół domu diametralnie się zmienił. Szkoda.
Podobał mi się również dość szczegółowy opis relacji z kuzynem -Karolem
Szymanowskim.Najbardziej zadziwiło mnie to, że Jarosław Iwaszkiewicz liczył na literacką Nagrodę Nobla.
Gdyby książka była albo opowieścią o Iwaszkiewiczu, albo
historią miejsc i przedmiotów z nim związanych pewnie byłabym zachwycona.