
„Matka
Makryna” to powieść, która mnie zachwyciła. Już sam pomysł jest zaskakujący. Oto
autor nawiązał do postaci żyjącej w XIX wieku. Dodam postaci kontrowersyjnej –
dla jednych tytułowa Makryna była uosobieniem cierpienia narodu, dla innych
sprytną oszustką i intrygantką. Jej postać pojawiała się w dziełach
najwybitniejszych polskich romantyków: Adama Mickiewicza, Zygmunta Krasińskiego,
Juliusza Słowackiego czy Cypriana Kamila Norwida.
Autor
zestawił w swoim utworze dwie spowiedzi. Pierwszą wygłasza Mieczysława Makryna -
męczennica, która jest prześladowana przez Moskali, więziona przeorysza zakonu
unickiego, która wraz z innymi siostrami przeżywa prawdziwą katorgę. Upokarzana
fizycznie i psychicznie postanawia uciec, aby dotrzeć do Rzymu i tam dać
świadectwo cierpieniom, które są zadawane katolikom odmawiającym przejścia na prawosławie.
Drugą zaś wygłasza Irina Wińczowa - poniżana żona wojskowego, która po śmierci
męża staje się bezdomna i szuka swojego miejsca na ziemi. Dzięki wymyślonej
historii zaznaje wiele dobroci od innych ludzi, korzysta z ich serca, dociera nawet
do samego papieża. Przeplatanie tych dwóch historii wywołuje efekt piorunujący.
W
książce szczególnie zachwyciły mnie dwa momenty – pierwszy opisujący prześladowania
zakonnic, a drugi ukazujący polską emigrację.
Jak
zwykle u Dehnela urzekał mnie doskonały język. Dla mnie to, zaraz po „Lali”,
najlepsza książka tego autora. Polecam każdemu.